Wybory w Stanach Zjednoczonych już niebawem, 8 listopada 2016, Amerykanie zdecydują kto zostanie 45. prezydentem. Sondaże z przełomu września i października 2016 roku zdają się wskazywać, że do Białego Domu wprowadzi się Hillary Clinton, ale jej rywal, Donald Trump, nadal nie jest bez szans.
Świat boi się Donalda Trumpa, ale najwidoczniej nie boi się go niemała rzesza obywateli USA. Według jednego z sondaży wykonanego przez IPSOS na zlecenie Reutersa (przełom września i października), na Donalda Trumpa chce głosować 43 procent Amerykanów. Hillary Clinton znalazła zwolenników wśród 46 procent obywateli Stanów Zjednoczonych. Nie jest to, na ponad miesiąc przed finiszem kampanii wyborczej, porażająca przewaga. I co najważniejsze, niczego jeszcze nie gwarantuje, choć ostatnie doniesienia o unikaniu przez Trumpa płacenia podatków dają kandydatce Partii Demokratycznej nowe nadzieje.
Wybory prezydenckie w USA wpływają na rynki finansowe
Znacznie większy strach przed Trumpem dotyka polityków oraz rynki finansowe. W tych kręgach kandydatka Demokratów jest przyjmowana ze znacznie większym spokojem, a choć nie budzi wielkiego entuzjazmu, to jednak gwarantuje status quo. A to w rozedrganym obecnie świecie dużo. Świat, również świat finansów, nie lubi rewolucji, a Donald Trump rewolucję zapowiada. Na wiecach wyborczych głosi między innymi hasło zamknięcia Stanów Zjednoczonych na emigrantów, zapowiada wybudowanie muru granicznego z Meksykiem, renegocjacje umów międzynarodowych, których USA są sygnatariuszami oraz zmianę roli tego kraju w sojuszach wojskowych, zwłaszcza w NATO. Mówi także o nałożeniu wysokich ceł na towary tych amerykańskich firm, które zamiast produkować w Stanach Zjednoczonych, budują fabryki w innych krajach, poszukując tańszej siły roboczej. Dodatkowo, Trump obiecuje Amerykanom „wycofanie się” Stanów Zjednoczonych z kosztownej, a jego zdaniem mało opłacalnej, politycznej dominacji na świecie.
Czy strach przed Donaldem Trumpem jest uzasadniony? „On ma, mówiąc delikatnie, specyficzną osobowość. Z tym dałoby się jeszcze żyć. Najważniejsze są jego poglądy. Trump jest bardzo prorosyjski i bardzo antyjapoński oraz antychiński. Z tym, być może, też dałoby się jakoś żyć. Ale on jest niezwykle protekcjonistyczny – tłumaczył niedawno Błażej Bogdziewicz, zarządzający Subfunduszami z Caspar Asset Management SA. – I nie jest to coś, co on sobie wymyślił teraz, na potrzeby kampanii wyborczej. On te swoje protekcjonistyczne poglądy głosi od wielu, wielu lat. Więc jeśli pod jego kierownictwem Stany Zjednoczone wyłączą się z procesu globalizacji, a choćby tylko ograniczą swój udział w tym procesie, to ryzyko dla świata będzie ogromne”.
Wiele obietnic składanych przez Trumpa w kampanii prezydenckiej to tylko kiełbasa wyborcza. Weźmy najprostszą rzecz – mur, który ma powstać na granicy z Meksykiem. Jak obliczyli amerykańscy dziennikarze, musiałby on liczyć 1 600 kilometrów, bo na takiej przestrzeni nie ma naturalnych przeszkód utrudniających przejście między biednym Południem a bogatą Północą. Dużo. Mur Berliński, najsłynniejsza budowla Zimnej Wojny, liczył zaledwie 156 kilometrów. Oczywiście wybudowanie takiego muru nie jest dzisiaj niemożliwe, w końcu Mur Chiński ciągnie się na przestrzeni 2 400 kilometrów. Rzecz w tym, że Trump zapowiedział, że do budowy muru zmusi władze Meksyku. Odpowiedź prezydenta tego kraju była jednoznaczna i mało dyplomatyczna: „Pieprz się” – oświadczył prezydent tego kraju, Vincente Fox. Nie ma i nie będzie w Meksyku polityka, który przyłożyłby rękę do budowy zasiek oddzielających ten kraj od bogatych Stanów Zjednoczonych. Gdyby to zrobił, nie miałby u swoich rodaków szans nawet na wybór na stanowisko sołtysa w najmniejszym pueblo.
Podobny ciężar gatunkowy mają inne obietnice Trumpa, składane przed wyborami prezydenckimi. Renegocjacja umów handlowych? Ten proces, nawet gdyby Biały Dom nadał mu absolutny priorytet, musiałby trwać dziesiątki lat. I co najważniejsze, Amerykanie musieliby uzyskać zgodę na takie negocjacje innych sygnatariuszy dotychczasowych porozumień. Chętnych, raczej, nie byłoby zbyt wielu. Cła dla amerykańskich firm, które część swoich wyrobów produkują za granicą? Czysta demagogia, a amerykańskie firmy bardzo szybko znalazłyby dziesiątki możliwości na obejście tych przepisów. Najlepszym dowodem wpływu tych zapowiedzi na amerykańskie firmy jest trwająca w ostatnich miesiącach budowa nowej fabryki Ford Motor Company w Meksyku.
Również zapowiedź prowadzenia „twardej” polityki zagranicznej bardziej przypomina przechwalanie się podpitego mężczyzny gdzieś w prowincjonalnym barze przy słynnej Route 66 niż realną groźbę. „Jak zdzielę ich w łeb, to nigdy nie znajdą zębów” – powtarza Donald Trump. Takie słowa mogą wystraszyć ziomków w barze w Arizonie lub Illinois, ale na politycznych salonach raczej śmieszą. Nawet jeśli używałby ich prezydent Stanów Zjednoczonych, który wprawdzie nie ma przywileju ogłaszania wojny – to prerogatywa Kongresu – ale jako Wódz Naczelny może inicjować konflikty zbrojne. Jak wiemy, amerykańscy prezydenci korzystali z tego przywileju nader chętnie.
Oczywiście poglądy głoszone w kampanii wyborczej nie zawsze, nawet dość rzadko, przykładają się na późniejszą prezydenturę. Gdy Ronald Reagan walczył o Biały Dom wielu analityków amerykańskiej sceny politycznej twierdziło, że jeśli zostanie on prezydentem doprowadzi do wybuchu III wojny światowej. Nie tylko nie doprowadził, ale zawarł najważniejsze w historii porozumienie pokojowe. Gdy do Białego Domu wprowadzał się generał Dwight Eisenhower, podczas II wojny światowej Naczelny Dowódca Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych, powszechnie obawiano się, jak były dowódca wojskowy poradzi sobie w amerykańskim systemie politycznym opartym nie na salutowaniu i trzaskaniu obcasami, ale na żmudnym budowaniu kompromisu. A poradził sobie świetnie.
A jednak strach rynków kapitałowych przed Donaldem Trumpem uważam za w pełni uzasadniony. I to właśnie, wbrew przywołanej tu opinii Błażeja Bogdziewicza z Caspar Asset Management SA, przede wszystkim ze względu na „specyficzną osobowość” kandydata Republikanów. Jeśli bowiem wbrew dzisiejszym sondażom zasiądzie on w Białym Domu, to pewnie nie będzie miał dość sił, aby dokonać realnej zmiany w polityce Stanów Zjednoczonych, ale jego nieokiełznana natura i nieparlamentarna paplanina będzie prowadziła do setek mikrokryzysów. Autorytet Stanów Zjednoczonych na świecie spadnie, bo polityka to również sfera emocji, a rynek kapitałowy i walutowy będą się bujały na huśtawce w skali dotąd niewyobrażalnej. Dzisiejsza zmienność, na którą tak narzekają inwestorzy? Zmienność dopiero przed nami!
Czy jednak świat, w tym również rynek kapitałowy, nie powinien się bać także Hillary Clinton? Rządy kandydatki Partii Demokratycznej gwarantują stabilność. To dużo, ale dużo w krótkim okresie czasu. Pytanie czy wraz z wprowadzeniem się do Białego Domu byłej sekretarz stanu, Ameryka nie wkroczy w erę politycznej stagnacji. Czy Clinton będzie miała dość siły, aby zmienić Stany Zjednoczone i rozwiązać problemy, które dzisiaj każą 43 procentom Amerykanów opowiadać się za Donaldem Trumpem. Bo ci obywatele nie zadowolą się utrzymywaniem dzisiejszego status quo. Chcą zmian.